środa, 24 sierpnia 2016

Sentymentalny odbiorca.

Obejrzałem go. Obejrzałem go po raz kolejny w tv. Bo przyznać muszę, że tylko filmy oglądane przeze mnie na szklanym ekranie, wydają mi się na swój sposób magiczne.
A oto kolejny raz dane mi było śledzić losy młodych bohaterów Polski międzywojennej, których historię przedstawiono w filmie rodzimej produkcji, zatytułowanym: „Jutro idziemy do kina”.
Mam do tego filmu szczególny sentyment. Choć tak naprawdę nie jestem w stanie stwierdzić, czemu.
Może dlatego, że gdy po raz pierwszy go widziałem, byłem jeszcze w gimnazjum, a w moim życiu panowała beztroska, która udzielała się tym młodym filmowym bohaterom?
Może dlatego, że gdy kolejny raz go widziałem, to sam byłem jeszcze przed maturą, którą to bohaterowie mieli właśnie za sobą, a która dla mnie wciąż była owiana tajemnicą?
A może dlatego, że gdy oglądałem go jeszcze innym razem, to właśnie wybierałem się na studia. W ten nowy, niepoznany świat, którego tak bardzo byłem spragniony. Tak bardzo, jak pragnęli go ci młodzi ludzie.

Wiem jedno. Za każdym razem gdy go oglądam, przenoszę się do tego świata.
Do tych magicznych czasów XX-lecia międzywojennego. Czuję tę atmosferę. Tę kulturę i muzykę. Wchodzę w ten film całkowicie. Jakby cały otaczający mnie świat nie istniał.

Nie ukrywam, że mimo tak wielu wygód, które musiałbym poświęcić, bardzo chciałbym urodzić się w tamtych czasach. Móc funkcjonować wśród amantów, ich elegancji i poszanowania zasad - w czasach gentelmanów. I rzecz jasna, panującej wówczas muzyki swingowej.


Nie jestem dobrym towarzyszem w oglądaniu. Przyznam, że najlepiej ogląda mi się samemu. Jeśli tylko uznam, że film wart jest poświęcenia mojej uwagi, poświęcam mu ją całkowicie. 
Nie znoszę komentarzy - każdy uważam za zbędny. Nie potrzebuję westchnięć współtowarzyszy. Tak samo jak nie lubię komentować na świeżo, dopiero co obejrzanego filmu.
Nawet na komedii potrafię siedzieć jak zaklęty. Nieruchomo jak posąg. Z kamienną twarzą, kiedy tak naprawdę wewnętrznie umieram ze śmiechu.
Oglądanie filmów jest dla mnie świętością. To czas, w którym ja, ekstrawertyk z krwi i kości, przemieniam się w introwertyka. Może dlatego w wakacje, odcięty od gromady ludzi, skazany na tv odkrywam go w sobie na nowo.

Rzadko chodzę do kina. Męczą mnie śmiechy i komentarze widowni, odgłosy zjadanego popcornu czy dopijanego przez słomkę do ostatniej kropli napoju. W kinie męczy mnie szerokorozumiana obecność drugiego człowieka - co jak na ekstrawertyka - jest rzeczą niebywałą.

Czasami odnoszę wrażenie, że na ogromnym kinowym czy też 32-calowym ekranie, wszystkiego wzrokiem nie ogarnę. Że przeoczę jakiś istotny dla rozwijającej się fabuły szczegół. Z pewnością taka sytuacja nie grozi mi, gdy wzrok mój skupiony jest na kilkunastocalowym ekranie kuchennego telewizora. Gdy cały obraz mam w jego zasięgu. Stąd mym ulubionym miejscem, w którym oddaję się oglądaniu filmów, jest właśnie kuchnia. W której niejednokrotnie zasiadając na chwilę do posiłku, stopniowo zatracałem się w historii płynącej z włączonego odbiornika.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz