poniedziałek, 25 lipca 2016

On wrócił. Na bloga, na forum, do domu, z Woodstocku.

Jeszcze na początku pisania bloga(zabrzmiało jakbym prowadził go co najmniej rok),
a było to dokładniej wtedy, gdy swoją publikację miał dopiero mój ósmy wpis i zapału do pisania miałem nie mało, miałem nie tyle pretensje do blogerki, którą od 2 lat systematycznie poczytuję, co byłem rozczarowany jej 10-dniową nieobecnością na blogu.
Teraz sam zaniepisałem. I to na dłużej. Dużo dłużej. Okazuje się, że wcale nie jest tak łatwo być systematycznym w pisaniu tekstów. Tekstów z głową rzecz jasna.
Mimo tego, że spisanych tematów do opisania mam wiele, mimo tego, że kilka tekstów już prawie gotowych i tylko czekają na ostateczną poprawkę, to człowiek zebrać się w sobie nie może, przez co na ich publikację się zbytnio nie zanosi.
Może to za mało obowiązków. Może zbyt mało ważnych spraw, które można przesunąć w czasie na tyle, by coś po drodze na bloga poskrobać?
A może to wakacyjne poczucie, że niczego nie muszę, które niespodziewanie objęło każdą dotyczącą mnie sprawę?

Sam nie wiem jak to ugryźć. Ale w ostatnim czasie niespecjalnie miałem też warunki do tworzenia. Brak wygodnych narzędzi do pisania i nieskrępowanego dostępu do internetu, znacznie utrudnia, żeby nie napisać uniemożliwia umieszczanie swych wpisów. A przecież pisanie powinno sprawiać przyjemność, a nie być przykrym obowiązkiem.

A ostatnio powodów było wiele. Różnych. Lecz skupię się tylko na dwóch z nich. Dość dużych. Można by rzec: ogromnych. Ogromnych jak Przystanek Woodstock w Kostrzynie i ogromnych jak hala, w której po Woodstockowym szaleństwie przyszło mi pracować. 

Wróciłem z Woodstocku. Zmęczony, ale szczęśliwy. Zmachany niesieniem ciężkich toreb,
ale uśmiechnięty, bo oto kolejny raz z rzędu udało mi się siedzieć w pociągu drodze powrotnej. Powróciłem do szarej rzeczywistości. Do tej wszechogarniającej nudy. Ale nie do końca się jej poddałem. Bo nadal czuję klimat Przystanku, nadal we mnie gra ta muzyka. Wciąż przed oczyma mam te wszystkie roześmiane twarze i te ręce uniesione wysoko, wysoko, trzymające wypisane na kawałku kartonu zaproszenie do wspólnego przytulania.
Niesiony wysoko na fali ludzkich rąk, przez rzesze rozbawionych ludzi, po raz kolejny spełniałem swoje małe marzenie, by na koncercie popłynąć tam, gdzie mnie tłum poniesie. I poniósł.
I to niejeden raz. I nawet zapewnił mi w miarę bezpiecznego fikołka w powietrzu.
Choć przyznać muszę, że dwa lata temu podobna historia zakończyła się przeszywającym bólem pleców. Oto nagle tłum pode mną się rozstąpił, a powodem był niosący się, donośny głos, obwieszczający: „ściana!”. Zanim zdążyłem przenieść ciężar ciała na swe nogi, moje plecy zdążyły już dotknąć podłoża. Właściwie określenie „dotknąć” nie bardzo pasuje do tego, co się wówczas wydarzyło. Właściwszym byłoby stwierdzenie: rąbnęły o podłoże.
A teraz mała anegdotka z moim udziałem, o podejściu ratowników medycznych na Woodstockowym polu(tak wiem, że mają ograniczone pole manewrów, jeśli chodzi o podawanie leków i wiem, że na pewno mieli ważniejsze przypadki na głowie, ale jednak).
Po upadku na fali, ledwo żywy, doczłapuję się do namiotu ratownictwa medycznego i wywiązuje się między nami tako oto rozmowa:

„- Przepraszam, przed chwilą byłem na fali i upadłem z co najmniej dwóch metrów. Moglibyście mi państwo podać jakiś lek na stłuczenia, bo bolą mnie plecy i jutro mogę nie być w stanie do Was dotrzeć.”
„- Na mieście ma pan apteki, a jak nie, to przyjdzie pan jutro”.
Przyjdzie. Jutro.

Przyznam, że  odpowiedź, którą usłyszałem spowodowała, że na chwilę zapomniałem o bólu.

Ale Woodstock to nie tylko szaleństwa na koncertach, pod sceną, w tłumie, w błocie, na fali, czy w emanującej radością Wiosce Krishny.
To też fantastyczna okazja do poznania nowych, życzliwych, bezinteresownych ludzi, a także podszkolenia się czy też nabycia wszelkiej maści umiejętności na warsztatach organizowanych przez Akademię Sztuk Przepięknych. To właśnie dla tych zajęć, jak nigdy wcześniej w Kostrzynie, wstawałem z samego rana i podążałem ku namiotowi położonemu na Wzgórzu.

Niestety. Wszystko co dobre szybko się kończy. A w moim przypadku zmiana klimatu nastąpiła szybciej i brutalniej niż bym się tego spodziewał.

Stało się. Po kilku latach, pod naciskiem rodziców, a właściwie dla świętego spokoju
(i tylko po części dla kasy), wybrałem się do wakacyjnej pracy z prawdziwego zdarzenia.
Pracy nudnej, monotonnej, niewymagającej większego myślenia. Po prostu fizycznej.
Zarobki jako-takie. Odpowiedzialność niewielka. Praca dla każdego. Każdego w takim sensie,
że nawet idiota sobie z nią poradzi. I w tym największy jej problem.
Bo wracając zmęczony do domu nie czuję żadnej satysfakcji. Żadnej radości. Człowiek myślący, za którego niewątpliwie się uważam, nie może się wykazać na żadnym polu.
Nie żebym oczekiwał od razu firewerków czy ekstazy, ale nie dostrzegam w niej niczego pozytywnego. Nawet dość częsta wypłata - w formie tygodniówek - jakoś niespecjalnie zachęca do roboty.

Pracowałem już w restauracji szybkiej obsługi(o której to pracy szykuje się dłuższy wpis na blogu), a także udzielałem korepetycji studentom. Bezpośredni kontakt z ludźmi i potrzeba pracowania właśnie dla nich, daje największą satysfakcję. Sprawia, że czas tak się nie dłuży. Niestety w przerzucaniu kartonów nie dane mi jest tego doświadczyć.
Krótko pisząc: ta praca nie jest dla ambitnych ludzi.

Poza tym, fakt że praca zajmuje większość mojego wolnego czasu sprawia, że nie czuję zasłużonych wakacji. Współczuję tym wszystkim ludziom, którzy w okresie dłuższym niż wakacyjna przerwa, spędzają w pracy i w drodze do niej, te 12 i więcej godzin.
Ja dzisiaj poświęciłem 13,5h ze swojego życia. Ledwo się człowiek prześpi, to zaraz myśli o tym by szykować się do pracy. I tak w kółko. Dzień w dzień. Do znudzenia. Z jednej strony człowiek chciałby spotkać się z ludźmi, by chodź przez chwilę zmienić otoczenie i nie myśleć o pracy,
z drugiej: wie, że jeśli to zrobi, to nie zostanie mu czasu dla siebie, by przykładowo: spokojnie przeglądnąć facebooka, fora, blogi czy przeczytać parę artykułów w necie.

Studiuję wymagający kierunek i stwierdzam, że na mych studiach człowiek ma znacznie więcej czasu dla siebie niż wcześniej myślałem, a już na pewno więcej niż osoba pracująca.
Po tym czego teraz doświadczyłem, wiem że w najbliższym roku akademickim z pewnością inaczej spojrzę na plan i lepiej spożytkuję wolny czas.
Jak? Jeszcze nie wiem. Ale wiem, że na pewno to zrobię.

1 komentarz:

  1. Zaczynam czytać tytuł, myślę Voldemort ;-)
    Bardzo miło z Twojej strony, że podałeś powody, które spowodowały opóźnienia na Twoim blogu. Zawsze przede wszystkim liczy się przyczyna spóźnienia, a nie czas ;-) (to tak jeszcze odnośnie poprzedniego wpisu) Mam nadzieję, że odnajdziesz jednak w swojej pracy jakieś zalety i nie będzie ona tylko nudnym obowiązkiem, ale nowym doświadczeniem i środkiem do celu ;-)

    OdpowiedzUsuń